Między Biblioteką Aleksandryjską a McDonaldem

Z Dariuszem Dornem, autorem tomików wierszy „Dosis” i „Z dna utopii” rozmawia Magdalena Buraczewska-Świątek

Dariusz Dorn– Pójdę nieco na łatwiznę i zamiast sama przedstawić Pana czytelnikom, poproszę, żeby Pan to zrobił. Kim jest Dariusz Dorn?

– Na tym etapie naszej znajomości takie przedstawienie mnie byłoby i tak niemożliwe, więc zrobię to tym razem chętnie za Panią. Najprościej, ale i z pewnym „kosmicznym zadęciem” powiedziałbym tak o sobie: mężczyzna, który wszedł właśnie w smugę cienia i próbuje wnikliwie określić swoją sytuację na dzień dzisiejszy, przeanalizować wszystkie słabości i porażki z czasu przeszłego i zmobilizować dostępne jeszcze siły i talenty na przekroczenie Rubikonu przed sobą, który sięga zapewne tylko do kostek, ale mimo to jest wyzwaniem posiadającym głęboki sens. Nieco przewrotnie: banita z własnego wyboru z możliwością powrotu i ucieczki w dowolnym momencie, czyli człowiek zawieszony trochę w próżni, ale też mający możliwość decydowania o miejscu i czasie swojego pobytu. Taki europejczyk i kosmopolita, który dość szybko aklimatyzuje się w różnych miejscach i warunkach, ale który z równie wielką przyjemnością – jakich dostarczają mu obce miasta, ludzie i krajobrazy – pozostaje tylko ze swoimi myślami w czterech ścianach. I może nieco paradoksalnie: sceptyk i pesymista z poczuciem humoru. Taki współczesny Bip Marcela Marceau na wirtualnej scenie tego świata. Mam nadzieję, że nie chodziło Pani o informacje z noty biograficznej na mojej ostatniej książce? Na wszelki Dariusz Dornwypadek zacytuję ją: Rocznik 1961. Debiutował na łamach bydgoskich Faktów w 1983. Debiut książkowy w serii wydawniczej„Pokolenie które wstępuje” w 1986. Autor tomików wierszy: „Przed złotym strzałem” (1986), „Rok palonego mięsa” (1994), „Dosis” (2007) i „Z dna Utopii” (2008). Publikacje w prasie literackiej: Zeszyty Literackie, Literatura, Topos, Fraza, Czas Kultury, Rzeczpospolita Kulturalna, Filo-Sofija, Kwartalnik Artystyczny, Wir, Metafora, Integracje. Inne: „Droga do Ashramu” (antologia poezji kontrkulturowej) i „Die Aussenseite des Elementes”. Od 1989 mieszka w Hamburgu. Absolwent tamtejszej Akademie Werbung Grafik Druck. Do Jego zainteresowań obok poezji i grafiki należą: web design i fotografia. Życiową pasją jest żeglarstwo. Prowadzi atelier „Vector Factory”. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

– Dziękuję, że mnie Pan wyręczył, bo Pana podejście do własnej osoby jest niezwykle ciekawe, może tak samo jak odpowiedź na pytanie (wiem, że niektórzy tego nie znoszą i jest strasznie komercyjne) o korzenie, którego nie może zabraknąć w żadnym wywiadzie z artystą, bo odpowiedź dużo daje – jak i kiedy to się wszystko zaczęło – poezja, grafika? Co jest bliższe Pana sercu?

Dariusz Dorn Dosis– Myślę, że jak u każdego tak i w moim przypadku bazgranie na kawałku papieru było naturalnym odruchem wyrażania emocji już w dzieciństwie. Rysowanie i malowanie towarzyszyło mi odkąd pamiętam. Dość wcześnie zauważyłem, że wychodzi mi to trochę lepiej niż innym. Na dodatek w szkole podstawowej byłem dość ambitny i zależało mi na tym, żeby mieć piękny charakter pisma i robić najładniejsze szlaczki w zeszycie, a kiedy pod koniec roku szkolnego nie byłem zadowolony ze swojego kajetu, potrafiłem przepisywać cały, żeby dostać najlepszą ocenę. Paradowałem wtedy z plakietką wzorowego ucznia na czarnym, satynowym mundurku z białym kołnierzykiem i podkochiwałem się w Basi, która też była wzorową uczennicą. Siedzieliśmy w jednej ławce, więc byliśmy wzorową parą. Trochę później, na koloniach letnich, zdobywałem nagrody książkowe w wielu konkursach plastycznych, ale pewnego słonecznego dnia na koloniach w Straszynie trafiło mnie jak grom z lipcowego nieba i zaprotestowałem. Bo niby z jakiej racji i za jakie grzechy, kiedy inni spędzali czas na zabawach, miałbym zamalowywać farbkami wielkie kartony? Dla jednej książki z przygodami Tomka, czy Winnetou? Nie! W tamtym momencie musiał narodzić się we mnie „człowiek zbuntowany”, chociaż nie czytałem jeszcze wtedy Alberta Camus. Zawsze lubiłem rysować, więc moje zeszyty w szkole podstawowej były z jednej strony zapisywane matematyką, polskim czy przyrodą, a z drugiej rozwijała się twórczość ulotna, czyli karykatury kolegów i nauczycieli, konie i nagie kobiety, które przypominały raczej butelki Coca-Coli. Najczęściej te strony niecenzuralne przerastały objętością oficjalną zawartość. Konsekwencją tego bazgrania było Liceum Plastyczne w którym dodatkowo dla zabicia nudy na matematyce zapisywałem zeszyty – oczywiście „pod prąd” – swoimi wierszami. Jednak tak na poważnie, to właśnie w Liceum Plastycznym zetknąłem się z tym, co mnie zawsze fascynowało. Ze sztuką. Tą wpisaną w historię i praktyczną na lekcjach malarstwa, rzeźby czy fotografii. Uświadomiłem sobie przenikanie się jej różnych dziedzin, oddziaływanie na siebie i uzupełnianie się. Współczesne sztuki plastyczne nie zamykają się wyłącznie w swoich tradycyjnych ramach. To samo dotyczy oczywiście innych dziedzin artystycznych. Interdyscyplinarność jest znakiem naszych czasów, więc również moje zainteresowania nie ograniczały się wyłącznie do literatury i plastyki. Chyba dlatego teatr i film był tą dziedziną, która kusiła mnie zawsze swoimi nieograniczonymi możliwościami wyrazu. Chciałem kontynuować swoje zainteresowania właśnie w tym kierunku i zamierzałem zdawać do Szkoły Filmowej w Łodzi, ale niestety destrukcyjna część mojej natury okazała się wtedy silniejsza. Wszedłem w nałóg, który pokrzyżował wiele wspaniałych planów. W ciągu siedmiu gorzkich lat udało mi się jedynie zapisać trochę wierszy, które trafiły co prawda do liczącej się edycji debiutów poetyckich w serii „Pokolenie które wstępuje”, ale bilans życiowy był przerażający. Kiedy inni kończyli swoje studia, ja włóczyłem się po mieście Dariusz Dornw poszukiwaniu heroiny. Pewien „przemyślny poeta” zdołał to nawet sprytnie wykorzystać i z moich doświadczeń – wzbogaconych barwnymi elementami kontrkultury lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – zlepił wiersze, które przypominały kwieciste wypracowania licealistów na temat pokolenia Flower Power. Dalekie niestety od prawdy. „Metoda Judasza” – jak ją sam nazywał – zaowocowała wyrachowanym zapisem nie mającym nic wspólnego z polską rzeczywistością narkomańską. Ale i w taki „heroiczny” sposób, penetrując życie zza biurka, można próbować szczęścia w roli „głosu pokolenia”. Myślę, że w psalmach, w których zapisywaniu specjalizuje się dziś ten autor, ta „przemyślna metoda” byłaby zbyt ryzykowna w obliczu Wszechmogącego adresata. Mój tomik, pisany na ławkach i w kawiarniach, zatytułowany był – tak, jak oczekiwanie na to, co chodziło mi wówczas po głowie – „Przed złotym strzałem”. Jakimś cudem nie posunąłem się jednak tak daleko. Wielokrotnie podejmowałem próby wygrzebania się z nałogu i nawet kilka miesięcy spędziłem w ośrodku Monaru na Lubelszczyźnie, gdzie poznałem Marka Kotańskiego, ale i tak nic nie zapowiadało zmiany na lepsze. W 1989 roku – kompletnie wypalony – z żoną i roczną córeczką odleciałem do Hamburga. Po trzech miesiącach upadł mur berliński, ale nie miałem już zamiaru wracać do przeszłości. Z dniem mojej emigracji zamknięty został raz na zawsze ten bydgoski spleen. W Hamburgu ukończyłem Akademie Werbung Grafik Druck i zająłem się zawodowo grafiką. W 1996 wydałem niewielki tomik pt. „Rok palonego mięsa” i na trzynaście lat zakopałem się z dala od Polskiej Poezji. Pyta Pani, co jest bliższe mojemu sercu? Myślę, że zawsze to, co w danym momencie robię. Niekoniecznie literatura czy grafika.

– A opowie mi Pan, jako osobie, która nigdy nie miała okazji wypłynąć na „mokrego przestwór oceanu” o żaglach? Czym dla Pana jest woda?

– To oczywiście temat rzeka, jezioro i ocean, ale spróbuję w telegraficznym skrócie. Wychowałem się nad Zalewem Koronowskim, więc woda była już niejako z przydziału istotną częścią mojego świata. Oswoiłem się z nią bardzo wcześnie, a przygoda z żeglarstwem zaczęła się kiedy miałem pięć albo sześć lat, czyli rok przed moją inicjacją seksualną. Myślę o samodzielnym pływaniu na łódeczkach typu Optymista, które nazywaliśmy „mydelniczkami”, bo były małe, z plastiku i płaskodenne. Bez żagla przypominały rzeczywiście mydelniczki. Jeszcze dzisiaj zaczynają na nich swoją przygodę z żaglami najmłodsi. Jednak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych żeglarstwo nie było tą skomercjalizowaną modą należącą do dobrego tonu wśród nastolatków z Warszawy, którym rodzice fundują pijaństwo na jeziorach mazurskich. Pływali rzeczywiście wybrani zapaleńcy, żeby poczuć wiatr i delektować się samotnością na wodzie. Bez silników i Mazuryzbędnych luksusów. Dzisiejsze Mazury są zadeptywane, zabudowywane i zaśmiecane. Na naszych oczach odbywa się gwałt na naturze za przyzwoleniem tych, którzy widzą jedynie czysty, ekonomiczny i komercyjny zysk w eksploatacji tego regionu. Ja miałem jeszcze szczęście pływać dla samego pływania. Pobrzmiewało w nim echo „Noża w wodzie”. Kiedy wychodziliśmy rano w rejs drewnianą Omegą, spotykaliśmy do wieczora trzy, cztery żaglówki, a przed zachodem słońca wracaliśmy „na pagajach” – czyli wiosłując – do przystani, bo pod wieczór zazwyczaj wiatr „zdycha”. Łapaliśmy raki i zjadaliśmy je na kolację w czasie której nasze rozmowy płynęły halsami do miejsc, które gdzieś w dalekiej przyszłości czekały już na nas. Żeglarstwo niesie w sobie potężny ładunek doznań, ale tylko dla tych, którzy potrafią otworzyć się – także do wewnątrz. Czas na wodzie przestaje wtedy płynąć. Zaczyna przepływać przez ciebie. Nie odczuwasz zimna ani zmęczenia, bo stajesz się sumą elementów. Odbywa się niezakłócana niczym aktywna medytacja. Myślę Pani Magdo, że ten inspirujący „przestwór” mógłby się Pani spodobać, bo żeglarstwo jest religią, która obywa się bez pośredników między nami i absolutem. Nie jestem człowiekiem religijnym, ale na wodzie odczuwałem to, czego nie doświadczyłem nigdy w kościołach: bliskości ze wszystkimi czterema żywiołami (elementami) i momentów prawdziwej iluminacji. Nie ma w tym przesady, że żeglarstwo kształtuje ludzi na całe życie i jest jego metaforą. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Dlatego bywa że wiem, jak ustawić się do wiatru – czy płynąć z nim, czy lepiej iść ostro przeciw nacierającym falom? O erotycznym aspekcie wody nie będę nawet wspominał, bo to temat rzeka, jezioro i ocean. Zapraszam po prostu na pokład.

– Dużo jest w Pana wierszach obrazów – człowiek czyta i widzi – czy to konieczne? Umie Pan powiedzieć skąd się to bierze?

– Częściowo odpowiedziałem już na to pytanie, ale chętnie dopowiem. Żyjemy w świecie opanowanym przez media, również te wizualne. Jesteśmy przez nie manipulowani i uzależniani. Czy godzimy się na to, czy też nie – zależy wyłącznie od nas samych. Z innej strony poprzez kontakt z wszelkiego rodzaju ikonografią o wiele wyraźniej postrzegamy i rozumiemy nasz rozpędzony świat. Medal posiada i w tym wypadku dwie strony. Obrazki ułatwiają nam życie. Docierają ponad barierami językowymi. Piktogramy wbijają się w naszą podświadomość bez większego wysiłku intelektualnego, jesteśmy więc w szponach znaków firmowych, przeróżnych logo znanych firm nie zdając sobie często sprawy z tego, że jest to efekt wyrafinowanych zabiegów graficznych i reklamowych. Pewne estetyki, kolorystyki czy formy wciągają nas, jak dzieci w zaczarowany krąg konformizmu. Jesteśmy czymś kuszeni, pełni zaufania i wiary w jakiś efektowny i tak wiele obiecujący symbol na opakowaniu pozbawionym tej oczekiwanej, wartościowej zawartości. Podobnie bywa zresztą z obietnicami polityków. Obrazy posiadają moc. Czytanie jest tylko inną formą percepcji, a poezja narzędziem do wywoływania w naszej wyobraźni także skojarzeń plastycznych, które docierają do nas w jakimś określonym celu. Oczywiście, te artystyczne wizje mogą spełniać bardzo określone funkcje, ale wykorzystane umiejętnie w celach propagandowych bywały już nieraz bronią na usługach różnych mrocznych sił politycznych. Kultura i sztuka oddziaływały od zawsze w jakimś kontekście. Chcę, żeby moja poezja działała plakatowo i pozostawała w pamięci również jako obrazy a nie tylko słowa, słowa, słowa. Żeby moje teksty były czytane i rozumiane nie tylko przez grono koneserów i krytyków literackich, ale i przez tych, którym wydaje się, że poezja musi być enigmatyczna i nudna, jednym słowem niestrawna. Pisać wiersze, które znajdują czytelników między Biblioteką Aleksandryjską i McDonaldem! Człowiek czyta i widzi, jak Pani trafnie zauważyła, a jeżeli widzi wyraźniej, może przyjąć albo odrzucić, dokonać samodzielnego wyboru. Myślę, że poezja powinna otwierać nam oczy. Czasami jest to konieczne.

– Co inspiruje Pana do tworzenia (grafik i wierszy)?

Dariusz Dorn - Lee– Kiedy jestem w fazie kreatywnej – co nie jest wcale takie oczywiste, bo tak zwane natchnienie niestety nie spada na człowieka na zawołanie – wtedy inspiracją może stać się nawet ból zęba. Napisałem ostatnio wiersz pt. „Preparat” przepełniony bólem fizycznym i metafizycznym przy takiej banalnej okazji. O inspiracje potykamy się praktycznie co krok. Ogród, pies, trawa, woda, chmury, czas, miłość, nienawiść, smutek, ogień, ból, śmierć. Wymieniłem tylko kilka z mojego wiersza „Krótki pobyt w Cogito”. Tak naprawdę rozstrzygające są jednak asocjacje. To one pojawiają się podczas samego procesu twórczego i później w zetknięciu z odbiorcą. Rozstrzygają o tym, czy coś z dzieła literackiego lub plastycznego dotyka nas swoją energią i inspiruje. Wielu czytających wiersze nie zdaje sobie często sprawy z tego, ile pracy zawartej bywa w tej minimalistycznej formie wyrazu. Oczywiście zdarzają się „samorodki”, które trafiają bezpośrednio na papier i są skończone. Przed laty każdy zapis był dla mnie automatycznie wierszem. Ale prawdziwa i dojrzała poezja odbywa się w wielu wymiarach i na wielu płaszczyznach. Na płaszczyźnie samego języka i składni, indywidualnego brzmienia z wykorzystaniem w wielu przypadkach możliwości licentia poetica, estetyki, rytmiki, która nie ma nic wspólnego z rymowaniem, metaforyki – budowanej właśnie z asocjacji – w której zawiera się doświadczenie i erudycja samego autora. Nie bez znaczenia jest dopracowywanie tekstu, który po kilku dniach, czytany ponownie, obnaża swoje słabości. Takie szlifowanie może trwać tygodniami, ale również latami. Brzmi to może nieco enigmatycznie, ale tak naprawdę do pisania potrzebna jest tylko kartka i ołówek, no i oczywiście specyficzna wrażliwość, która analizuje nieustannie świat zewnętrzny, wewnętrzny, widzialny i niewidzialny, co prowadzi poetę czasami przez ogrody Arkadii ale i na manowce bez zbawiennego światełka inspiracji w tunelu. Poezja, to nie jest pisanie wierszy, to wnikliwa obserwacja. Ale komu ja o tym opowiadam. Jest Pani przecież znakomitą poetką, której liryki rozpoznaję już po przeczytaniu kilku wersów. To Pani wiersze mogą być wspaniałą inspiracją.

– Dariusz Dorn chwali Magdę B. – czuję się zaszczycona, ale wracając do pytań – jak Pan myśli, co w człowieku jest stałego i co zasługuje na to, żeby to chronić?

– Widzę, że posłużyła się Pani sformułowanym na nowo cytatem z „Człowieka zbuntowanego” Alberta Camus, którego użyłem w moim wierszu „Future playstation”, a który brzmiał: „Dlaczego się buntować, jeśli w człowieku nie ma nic stałego, co warto by chronić?” W tym samym eseju o różnych aspektach buntu jest też taki fragment: „…trzeba podkreślić namiętną afirmację, która zawiera się w buncie i odróżnia go od urazy. Na pozór negatywny, skoro nie tworzy niczego, jest głęboko pozytywny, skoro odsłania to w człowieku, co zawsze domaga się obrony.” A co może tak usilnie domagać się tej obrony i ocalenia w człowieku? Pozwoli Pani, że jeszcze raz zacytuję tego urodzonego we francuskim Algierze filozofa. „Zbuntowany nie domaga się życia, ale racji życia.” Myślę, że każdy ma swoje bardzo prywatne racje dla których warto żyć, a ci, którzy próbują nas osaczyć i pozbawić tych treści, naszej wolności, są samobójcami, albo nie wiedzą co czynią.

– A wiersze? Czy czytane o piątej nad ranem, przy papierosie, przy kawie albo w autobusie są potrzebne? Po co właściwie?

– Poruszam się samochodem, więc siłą rzeczy nie czytam za kierownicą. Myślę, że wiersze są potrzebne przede wszystkim tym, którzy posiadają tą specyficzną wrażliwość, o której przed chwilą mówiłem i oczywiście tym którzy je piszą. Nie poruszamy się przecież w próżni. Czytanie i pisanie jest formą medytacji. Niekończącą się próbą analizowania świata poprzez siebie i przyglądania się sobie w zwierciadle tego, co już zostało napisane.

– Dlaczego czytanie i pisanie jest procesem bez końca?

– Ponieważ poezja nie jest w stanie niczego ostatecznie poznać i zdefiniować. Jest niemożliwością wejście dwa razy do tej samej rzeki, więc można bez końca poruszać tematy, które tylko pozornie nie niosą już w sobie żadnego ładunku. Wszystko zależy od spoglądania na nie, od pochylania się jeszcze niżej nad pozornie poznanym. To niekończące się, tajemnicze misterium czeka każdego dnia na poszukiwaczy jakiegoś Graala czy Atlantydy. Każdy z nas – poetów i czytelników – szuka odpowiedzi dla siebie, ale znalezienie jej nie jest w gruncie rzeczy najważniejsze. Samo pokonywanie drogi jest istotą i celem w moim przekonaniu, a czytanie i pisanie jest dla mnie niezbędnym elementem do życia, chociaż – o ile mi wiadomo – z głodu poezji nikt chyba jeszcze nie umarł.

– A Rafał Wojaczek, Sylwia Plath, Tadeusz Borowski?

– Podejrzewam, że przekroczyli niebezpieczną granicę i utożsamili się całkowicie ze swoją poezją. W ich przypadku życie i kreacja artystyczna stanowiły już jedną płynną całość. Niewątpliwie dla niektórych bardzo kusząca droga do samego kresu percepcji, ale i ekstremalnie ryzykowna, kiedy pisze się już na własnej skórze. W przypadku Borowskiego – „Bety” w „Zniewolonym umyśle” Czesława Miłosza – zadecydowały chyba jednak przeżycia obozowe. W wierszu „Z dna Utopii” zastanawiam się nad sensem takiego wyboru, takiej eksploracji do samych granic.

– Co Pan sądzi o „kondycji” polskiej poetyki? Czy są wśród poetów tacy, którzy Panu czymś zaimponowali i których ceni Pan szczególnie?

– Myślę, że ta „kondycja” jest lepsza niż w polskiej polityce, tylko że samo słowo „kondycja” pasuje chyba bardziej do „wyścigu szczurów” albo olimpiady w Chinach. Nie interesują mnie rankingi w poezji. Czytam tych, z którymi w danym momencie życiowym prowadzę wewnętrzny dialog. Tym sposobem spotykam się z żywymi i żyjącymi już w formie zapisu. Jest ich bardzo wielu i niekoniecznie z najwyższych półek. Czytam tych, którzy w moim mniemaniu mają coś istotnego do powiedzenia i przede wszystkim nie wodzą mnie – jako czytelnika – za nos. A jest kilku takich, cwaniaków od literatury, którzy z książki na książkę zmieniają swoje upierzenie i w zależności od modnych tendencji na rynku rzucają błyskawicznie na półki coś komercyjnie kuszącego, ale artystycznie niestrawnego, jak oregano pomieszane z farbą akrylową. Jeden z nich przygotowuje nawet bibliotekę swojego imienia w której pod szkłem będzie można podziwiać dedykacje autorów, którzy podarowali jemu kiedyś swoje książki. Pamiętam, że w szczenięcych latach pokazywało się na podwórku fiuty, albo znaczki pocztowe. Widocznie nie wszyscy z tego wyrośli. Ale, tak już jest. „Życie artystyczne” to także pochód megalomanów, karierowiczów i łopot chorągiewek na dachu, a karawana prawdziwych wartości w literaturze posuwa się i tak do przodu w wymiarze jakości, a nie ilości publikacji przypadających na głowę autora. Ja cenię tych uczciwych, bo nieszczerość ma bardzo krótkie nóżki, jak pewien poeta, który otarł się już o tych największych w okolicy, ale przez to wcale nie urósł.

– Dobrze, a uciekając od teraźniejszości i niedalekiej przeszłości, jakie ma Pan plany na przyszłość – wydawniczo-poetyckie, czysto zawodowe, prywatne?

– Od kilku miesięcy należę do nowego, toruńskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i właściwie z nim wiążę swoje plany literackie, czyli przy okazji zawodowe. Zaproponowano mi tam redakcję artystyczną nowego kwartalnika „Literatura”, który prawdopodobnie zacznie ukazywać się w przyszłym roku. Ma powstać również wydawnictwo, w którym dbałbym o stronę edytorską przygotowywanych do druku książek. Plany są oczywiście bardzo śmiałe, ale kto wie, czy wszystkie doczekają swojej realizacji. Każdy pomysł potrzebuje przecież odpowiednich ludzi i niebagatelnych nakładów finansowych żeby zaistnieć. Wolę na razie o tym nie myśleć i zająć się pisaniem kolejnej książki, która przekroczyła już półmetek. Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się znaleźć środki na jej wydanie. Może, jak tym razem, z Wydziału Kultury? Tak naprawdę moje plany nie wybiegają nigdy w daleką przyszłość. W zeszłym roku postanowiłem, że do kilku wierszy, które poniewierały się od lat w szufladzie dopiszę coś i złożę z nich książkę. Kiedy była gotowa „Dosis” – przygotowana od A do Z przeze mnie – zainteresowałem nią bydgoski Instytut Wydawniczy „Świadectwo”. Wysłałem też pakiet wierszy do sopockiego „Toposu” i kiedy redaktor Krzysztof Kuczkowski zamieścił je w swoim piśmie literackim, byłem przekonany, że warto pójść za ciosem. Pisałem już wtedy kolejną książkę „Z dna utopii” i rozsyłałem nowe wiersze do innych redakcji. Teksty były przyjmowane i ukazywały się na łamach tych pism. W pewnym sensie potwierdziło to we mnie konieczność pisania, a z drugiej strony zaspokoiło „kosmiczną próżność”. Jeżeli nie opuści mnie ta kreatywna faza, to w przyszłym roku „uszczęśliwię” czytelników kolejną niepotrzebną książką. Jednak do tego czasu może się jeszcze bardzo wiele wydarzyć. Świat zwariował przecież zupełnie, a my coraz częściej godzimy się dla własnego spokoju na wszelkie podłości, które nas jeszcze nie dotyczą. Umywamy ręce jak trzy symboliczne małpki, które nie widzą, nie słyszą i nie zabierają głosu. Zapominamy przy okazji, że cała nasza „małpia rodzina” siedzi na jednej gałęzi i ta „mądra bierność” nie uratuje nikogo przed bolesnym upadkiem. Na szczęście jest jeszcze nadzieja – woda na Marsie, czyli szansa na spokojne żeglowanie po tamtejszych jeziorach w bardzo dalekiej przyszłości. A w tej najbliższej, czyli prawdopodobnie w październiku, czeka mnie po trzynastu latach literackiej flauty spotkanie autorskie, więc mogę powiedzieć, że podobnie jak Pani jestem debiutantem, co mnie oczywiście bardzo odmładza i dodaje sił. Nie wiem niestety, czy zrealizuję jeszcze w tym roku moje marzenie o wrześniowym rejsie na Mazurach, ale nie mogę się już doczekać ostrej jazdy na Śniardwach, zimnej wódki i wędzonego węgorza.

– Na zakończenie rozmowy powiem jedno – jest Pan pełen pasji, co mam nadzieję zauważą także czytelnicy. W ich i swoim imieniu bardzo Panu dziękuję.


Psalm

jahwe na wysokościach
spalin wiszących nad sodomami i gomorami
trucizn którymi muszą oddychać nasze dzieci
objawiony w pladze smogu i smrodu nad śmietniskami
przyglądający się naszym wielokrotnym klęskom
oczami much i moskitów zapatrzony wirusami w głąb
zlituj się nad sobą bo to cierpienie jest już ponad miarę

znajdź ukojenie w czerni kosmicznej dziury
ale przedtem zdejmij z nas zaropiałe hiobowe bandaże
który poddałeś nas tym okrutnym próbom i pokusom
który oddałeś nas piekielnym handlarzom w niewolę
oto pokonała ciebie nieśmiertelna energia kwantów
i pycha z naszych ust na obraz i podobieństwo twoje
która słowami ukształtowała ciała bez obiecanej iskry
bez impulsu błogosławieństwa na drogę tylko ośmieliła
w nas wielki apetyt konkwistadorów i kapłanów

jahwe w świątyniach
echo wypełnia pustkę po tobie
liturgia próbuje zagłuszyć ją sensem na wysokości
kiedy dookoła potop i pożoga
i nie ma nawet skrawka nadziei na którym mógłby
przysiąść biały gołąb nie ma jednego soczystego krzaka
któryby ocalał w pożarze tylko złe wieści zewsząd
te które tak dobrze się sprzedają

Lokum z pisarzami

znalazłem lokum jak przed rokiem u krzysztofa
cała biblioteka i łóżko z wystającą sprężyną do mojej dyspozycji
tylko wracaj po cichu i uważaj na meneli
bo u nas dzielnica ryzykowna mogą pobić
a nawet zarżnąć dla głupiej flaszki
więc od tej pory chodziłem
ulicami jeszcze ciszej żeby nikomu nie sprawiać kłopotów
za dostojewskiego schowałem karną gorzką żołądkową
za gombrowicza bilet powrotny na emigrację
w tomiku wojaczka przepadł rachunek z izby wytrzeźwień
worek z ciuchami rzuciłem pod dębowe biurko nad którym
przyjaciel spędza bolesne godziny
poza tym wszędzie tylko książki na parapecie szafie na podłodze
ścieżka pomiędzy autorami od drzwi do kanapy od biurka
do krzesła na samym skraju pierwotnego chaosu
jedynie sufit jak odwrócony plac nad głową
w sam raz na spacery sam na sam z myślami