Film tygodnia: Mr. Nobody

Jaco Van Dormael wyreżyserował niezwykły film, który prawdopodobnie spodoba się wszystkim widzom – miłośnicy kina na co dzień oglądający filmy o miłości dostrzegą tu wiele poświęconych jej wątków, fani kina z gatunku Sci-Fi będą czerpali przyjemność z poznawania fabuły, a widzowie doceniający magię efektów specjalnych na pewno nie będą rozczarowani tą produkcją, gdyż wykonano je naprawdę efektownie.

Fabuła filmu Mr. Nobody nie jest łatwa do opisania. Tytułowy Mr. Nobody to 120-latek, który niedługo umrze. Przy okazji będzie on ostatnią osoba, którą spotka ten przykry los, gdyż w 2092 roku – w wyniku postępów w medycynie – ludzie osiągnęli nieśmiertelność. Główny bohater jednak jej nie posiada, gdyż nie dość, że nikt nie wie kim jest i skąd się wziął, to on sam uważa się za dużo młodszego i pochodzącego z innego stulecia. W wyniku zastosowania hipnozy zaczyna opowiadać swoje życie, które okazuje się niezwykle barwne i… niemożliwe, bo prawie wszystko co Mr. Nobody mówi, jest ze sobą sprzeczne.

Opis ten na pewno nie oddaje tego, co film robi z widzem. Ogromna ilość scen sprawia, że już po kilkunastu minutach seansu nie jesteśmy do końca pewni tego, o co w tym wszystkim chodzi. Można nawet dojść do wniosku, że reżyser nieco przesadził z niekończącymi się wielowarstwowymi snami, wizjami i innymi tego typu stanami, które nieustanie się ze sobą mieszają, a główny bohater przechodzi z jednej do następnej tak szybko, że widz może za nim nie nadążyć.

Otwarte zakończenie nieco rozczarowuje. Co prawda pozwala ono widzowi na samodzielną interpretację filmu, ale czy nie jest przypadkiem tak, że reżyserowi skończyły się pomysły? Patrząc na cały film wydaje się to niemożliwe, ale końcówka filmu mogłaby być nieco inna.

Klimatyczna muzyka, dopracowane ujęcia i doskonała gra aktorska Jareda Leto to największe atuty filmu. Główny wątek też jest ważny, ale nieco gubi się on w gąszczu przedstawionych w tej produkcji historii i ich alternatywnych wersji.