Bóg. Życie i twórczość.
Do niedawna kojarzyłam tego człowieka tylko i wyłącznie z Marcinem Prokopem i prowadzonym przez nich wspólnie tvn’owskim show – „Mam talent”. Dziś zaczynam dostrzegać ogromną moc reklamy i promocji, bo dzięki niej znalazłam inteligencję, dobrą jakość dziennikarstwa, sarkazm, ciętą ripostę, poczucie humoru i przede wszystkim najnowszą książkę Szymona Hołowni – „Bóg. Życie i twórczość”.
Do lektury bardzo mocno zachęciło mnie jedno zdanie pochodzące z książki, a wydrukowane na obwolucie – Co wiemy o Bogu Ojcu? A o Duchu Świętym? Coraz trudniej przychodzi mi cierpliwe słuchanie, że Trójca Święta to Ojciec samotnie wychowujący Syna i wraz z Nim hodujący Gołębia. Zdanie, które doskonale oddaje styl pisania Szymona Hołowni i jego podejście do świeckich rozumowań na temat wiary i religii. Co mówi nam tytuł książki i jej króciutki opis podawany na stronach internetowych księgarni? Że „Bóg. Życie i twórczość” to nic innego, jak próba biografii Boga. Po lekturze wiem, że z biografią, mimo ambicji autora, książka ma niewiele wspólnego, a jej motywem przewodnim jest analiza boskości ukazana w Starym i Nowym Testamencie. Hołownia przedstawia czytelnikowi Boga widzianego oczami ewangelistów, próbując jednocześnie uciec od dosłownego rozumienia Pisma Świętego i współczesnym językiem wyjaśniając pewne kontrowersyjne kwestie (m.in. istnienie Trójcy Świętej, okrucieństwa opisane w Starym Testamencie, itp.). Dziwi więc nieco tytuł, który jak dla mnie miał raczej zadziałać, jak chwyt marketingowy. Wybaczam!
Wiem też, że niektórzy zarzucają autorowi jego „młodzieżowy” styl literacki (slang), tak, jakby chciał podlizać się młodzieży i wkroczyć na ścieżkę pop-kultury, a temat jednak zasługuje na nieco poważniejsze potraktowanie. Ja się z tym zupełnie nie zgadzam, bo słuchając wielu wypowiedzi Szymona Hołowni, miałam okazję przekonać się, że taki sposób podejścia do nawet najtrudniejszego tematu jest dla niego zupełnie naturalny – w żaden sposób niewymuszony.
Od razu muszę jednak napisać, zanim uznacie, że książki czytać nie warto (nic bardziej mylnego), że autor bardzo dobrze poradził sobie z utrzymaniem czytelnika do końca lektury, bo mimo tego, że język Hołowni do najprostszych nie należy (często pojawiają się w książce wtrącenia iście filozoficzne, także po łacinie, których zwykły zjadacz chleba, ma prawo nie rozumieć), książkę czyta się z dużym apetytem na kolejne słowa, na „szymonowe” stwierdzenia i argumentacje. Niezwykle podoba mi się ten rozsądny język, który byłby gotów wyjść na przeciw nie jednemu „wrogowi” myśli chrześcijańskiej. Jest w równej mierze mądry, zabawny i uroczy, a na samym końcu zostawia nas z pytaniem o nasze podejście do dogmatów i założeń wiary katolickiej.
Polecam z całym dobrodziejstwem wartościowej literatury.