Poezja to co najwyżej intelektualna bomba
Z pisarzem, autorem „Śmierci w darkroomie”, poetą i felietonistą Edwardem Pasewiczem rozmawia Magdalena Buraczewska-Świątek
– Witam Pana, chciałoby się napisać na przywitanie coś bardziej oryginalnego i zaskakującego, zwłaszcza, że mam do czynienia z człowiekiem o bardzo świeżych i nietuzinkowych myślach, no ale cóż. Proszę mi powiedzieć czy z Pana liter coś wynika, „kwiat, jemioła albo złamana łodyżka”?
fot. jarek łukaszewicz
– No niestety, nic nie wynika. Poezja to co najwyżej intelektualna bomba. Jeśli nawet coś wynika (bo przecież mogę się mylić) to rozłożone jest to w czasie. Zainteresowany autor niestety raczej nie dostrzega efektów bomby, którą podłożył. Z wyjątkami oczywiście. Są tacy poeci, których „ładunki” eksplodują od razu, na niebie widać fajerwerki, a pobożne dzieci śliniąc się klaszczą.
– A co wynika dla Pana z poezji, co ona Panu daje, co zabiera?
– Daje mi trochę, daje. Przyjemność pisania. Zerknięcia domorosłych psychiatrów na spotkaniach autorskich. Uprzejme poklepywanie po plecach ze strony prozaików. Czasami nawet daje pieniążka (jest przecież dobrą babcią), no i możliwość spotkań w knajpie z dwudziestoletnimi krytykami literackimi, którzy wskazują na ideologiczne błędy, konserwatyzm i tym podobne rzeczy, a po trzecim piwie wyciągają plik swoich wspaniałych wierszy i częstują mnie Lacanem zmiksowanym z Sosnowskim. A kiedy im mówię, że mylą silna osobowość z bezczelnością, to się bardzo dziwią. Zabawne, prawda?
– W Pana przypadku pytanie o początek Pana twórczych zmagań to pytanie o?
– O! Twórcze zmagania to chyba było pierwsze układanie klocków, czy tam mazanie „Mamy i Taty za rączkę ze słoneczkiem w górze”. Jak byłem mały to postanowiłem sobie, że zostanę pisarzem i kompozytorem. No i tak jest.
– Czy ma Pan wśród swoich wierszy takie, których bardzo się Pan wstydzi?
– Kiedy się wstydzę wiersza, to albo palę kartkę (wersja średniowieczna), albo naciskam klawisz Del (wersja ponowoczesna), tak więc nie wstydzę się raczej niczego.
– Co (lub kto) pozwoliło ewoluować Pana poezji?
– Ewoluować? Fe, strasznie brzydkie słowo. Jako poeta jestem zajadłym kreacjonistą. Poeta stwarza wiersz w sześć dni i koniec. A siódmego dnia pije.
– A co sprawiło, że postarał się Pan o wydanie swojej pierwszej książki poetyckiej „Dolna Wilda”?
– Wysłałem książkę na konkurs, miałem 30 lat i bezmyślnie sądziłem, ze jestem już dużym chłopcem. Książka wygrała, wydano ją i okazało się, że drzwi przedszkola głucho się za mną zamknęły. Trochę żałuję, ale tylko trochę.
– Liczę na szczerość odpowiedzi w pytaniu o świadome zabiegi twórcze, by czytelnik nie mógł milcząco i obojętnie przejść obok Pana poezji – nauczył się Pan tego i z premedytacją stosuje, czy raczej pisanie nie podlega planowaniu?
– To ostatnie. Twórcze zabiegi, o których tak ładnie Pani mówi, to nic innego jak strach przed nudą. Staram się, aby moje wiersze przede wszystkim mnie nie znudziły. Jest pięknie, kiedy udaje mi się nie zanudzać też czytelnika. Poza tym, mam chyba słabość do „historyjek”, więc moje wiersze wydają się czasem takimi mikroopowieściami. To wszystko oczywiście jest robione z premedytacją, ale czy wyuczone? Tego nie wiem.
„Drobne! Drobne!”
No i jest jeszcze Basia, Skrivanek i jego kolega Piter
(robił nam zdjęcia przy śniadaniu), jest Skrivanka siostra
i, jak mówiłem, Basia i Bodzio z Łucją w Grzechu Warte.Także Sebastian, DJ Bufetowa, DQ Malina (prawie jak Doda),
ich samochód na korbkę, cały Zakochanka Squad
w różowych pantofelkach, biegnący po Roosevelta.Jest też i to, że pamiętamy, żeby krzyknąć
za nim: TADZIK MA SZMAL!, no i że drobne są modne
i jeszcze za to, że szyfr za szyfrem, odkryliśmy w gazecie,bo prawda jest wdową po czym innym przecie.
Jest placek z wiśniami u Sajewskiego, trzy dni do
zmierzchu bogów, posrany portier w miejskiej Strażnicy,
Czartoria nocą, Chwaliszewo w dzień, koniak pliska,jest Ola, co przećpała i poszła za Jezusem i jej facet,
co też poszedł za nim, chociaż urodził się w Botswanie
i dali mu na imię Pagórek (siostrze Dolinka jak sądzę).Są Przemka szybowce, jego: I love koniak!, jest Tadeusz
i Zosia, jak w każdej miłosnej historii są drobne na tramwaj,
drobne na taksówkę, szyfr, szyfr, który objawił się w gazecie,
bo prawda jest wdową po czym innym przecie.
– Jak reaguje Pan na krytyczne uwagi do Pana twórczości? (np. na „Pasewicz to znakomity poeta, do roli udanego prozaika jednak mu daleko – nieumiejętnie, choć obyczajnie się facet postanowił sprzedać”)
– To strasznie głupie, że w polskiej krytyce (cytowany przez Panią tekst, o ile się nie mylę, znowu wyszedł spod ręki niespełna dwudziestoparolatka) pokutuje przekonanie, że poeci nie potrafią pisać prozy. Z drugiej strony, recenzja ta została umieszczona w necie. Na dwadzieścia kilka recenzji tylko trzy były negatywne. Zresztą, najlepiej recenzują czytelnicy. Była taka historia. Ponieważ pracuję jako barman w pewnej gejowskiej knajpie, spotykam swoich czytelników. Przy czym oni nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, że ja to ten „Pasewicz”, którego czytali właśnie i którego książkę pożyczają sobie. Bardzo to miłe. A krytycy? No cóż, zrobiłem im pewnie kolejnego psikusa prozą i zapewniam, że zrobię jeszcze nie jeden raz.
– Jak Pan myśli, gdzie mieszka „natchnienie”, kiedy nie chce przyjść i czy zdarza się, że musi Pan z utęsknieniem czekać, aż przyjdzie do Pana?
– Natchnienie najpewniej mieszka w okolicy szyszynki, ewentualnie w kanalikach chlorkowych, lub pojawia się wraz z przemianami kwasu gamma-aminomasłowego. Są też tacy, co to mówią, że w tym obszarze, który odpowiedzialny jest za komunikację między kresomózgowiem a pniem mózgu, a który to obszar nazwano tworem siatkowym. Ta ostatnia wersja podoba mi się najbardziej, bo oznacza to, że natchnienie ma mieszkanko w obszarze odpowiedzialnym za biologiczne podstawy świadomości.
– Skąd wzięła się u Pana potrzeba prozowania „Śmierć w darkroomie” i skąd taka tematyka książki?
– Zawsze pisałem prozę. Lubie dużo gadać. A tematyka książki wzięła się z faszystowskiej akcji, jaką przeprowadziła policja podczas marszu równości.
– Co „wygodniej” się Panu pisze – poezję, czy prozę?
– Ani jedno, ani drugie nie jest wygodne. Człowiek by posiedział spokojnie i posłuchał sonat Scaralttiego, a tu przychodzi natchnienie i trzeba pisać, szukać, kombinować. W jednym i drugim przypadku jest tak samo. Kiedy zaczynam rozmawiać ze swoimi postaciami podczas obiadu, mój chłopak wyprowadza mnie na spacer, prowadzi do knajpki i delikatnie poi herbatką lub piwem. Przechodzi.
– Co zatem pojawi się na rynku wydawniczym w kolejnej książce (poezja, proza)?
– Nowa książka poetycka „Drobne! Drobne!” już się pojawiła. Pracuję nad nowa powieścią, o pewnym niemieckim kompozytorze, geju, który zmarł w mojej rodzinnej miejscowości. No i piszę nowe wiersze. Poza tym podaje kawę i nalewam piwo.
– Bardzo dziękuję za udzielenie odpowiedzi na moje pytania. Wszystkiego dobrego.
– To ja dziękuję.
„Notacje”
Ojciec mój, pracownik tartaku,
sześć tysięcy drzew, sześć tysięcy drzew,
kiedy przynosiłem mu śniadanie,
miał pył na powiekach.Niby nic, a pamiętam, sześć tysięcy drzew,
nie miał też kciuka i kawałka serdecznego,
sześć tysięcy, sześć.Jego prochowiec, tak śmiesznie mókł,
plamy na ramionach i zacieki na plecach.
Zdrapywałem wtedy z kolan strupy
i lubiłem to, po prostu lubiłem,
sześć tysięcy drzew.Mówił od niechcenia o deskach,
które zrobił, z sękami i bez. Na trumny
i meble, na podłogi i stoły,
sześć tysięcy drzew, sześć tysięcy drzew.Słowa powinno się użyć raz,
później tylko stąpać.
Ale nie umiem, ja chodzę.