W pogoni za lepszym światem

Co prawda nie należę do osób zachwycających się w kinie efektami specjalnymi, zwłaszcza tymi z gatunku science fiction, ale coraz bardziej przekonuję się do nieposkromionych pokładów wyobraźni reżyserów, scenarzystów i grafików, a to za sprawą nowego  i głośnego ostatnio filmu James’a Cameron’a – „Avatar”.

Podobno scenariusz filmu powstał już w 1995 roku i dojrzewał do realizacji aż  10 lat (głównie ze względu na brak odpowiednich narzędzi). Prace rozpoczęły się w 2005 roku, a zdjęcia do filmu zostały ukończone już w 2007. Dwa kolejne lata pochłonęła postprodukcja,  praca nad wrażeniami 3D, efektami specjalnymi i realistyczną grafiką. Koniec końców film ukazał się w trzech wersjach – 2D, 3D i IMAX 3D. Efekt piorunujący.

Nie ma tu kosmitów, latających statków, ani obcych, co mnie osobiście zawsze odstraszało od kategorii science fiction, są za to dwa światy – Ziemia i Pandora (księżyc planety Alfa Centauri). Są ziemianie prowadzący na Pandorze program Avatar i humanoidalna rasa Na’vi (humanoid – jak to słowo nieludzko brzmi i z całą swoją pejoratywną mocą nie powinno być użyte dla nazwania nie-ludzi, ale z braku lepszego musi pozostać), która zamieszkuje tereny bogate w nadprzewodnik Unobtainium zachowujący swoje właściwości w temperaturach pokojowych. I tu pojawia się konflikt interesów, który zgodnie z planem ma zostać rozwiązany w negocjacjach za sprawą tytułowych avatarów wyhodowanych jako skrzyżowanie DNA ludzi i humanoidów. Jednak ludzkie zapędy do posiadania władzy i bogactwa (tu wcielone w osobę  Quaritcha – pułkownika wojsk Ziemi)  wszystko zepsują.

Do programu Avatar dołącza niepełnosprawny weteran wojenny Jake  Sully – brat ofiary programu. Jego zadaniem jest wejście w świat Na’vi i przekonanie jego mieszkańców do pójścia na ugodę. Oczywiście wiąże się z tym czas zdobywania zaufania, oswajania, poznawania życia, przyrody mieszkańców Na’vi i w końcu „przeobrażenia” się w jednego z nich. I tu w zasadzie zaczyna się historia pełna magii i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie wiem, jak to dokładnie wyjaśnić, ale reżyserowi udało się w jakiś sposób sprawić, żeby rasa Na’vi wydawała się nadzwyczaj realna, a wydaje się, bo ma swoją przeszłość, język, tradycje, mądrość, osobowość, czyli działa jak każda pełnoprawna grupa społeczna i narodowościowa. To bardzo ujmujące i pozwalające widzowi stanąć po stronie nie-ludzi.

Nie zabrakło też w filmie ciekawego wątku miłosnego, ale to, obok realistycznych postaci, zdaje się być na plus dla tych, którzy za science fiction nie przepadają. Wciąż zachwycam się też świetnym scenariuszem – spójnym w każdym szczególe, rozbudowaną charakterystyką Na’vi – ich życiem wewnętrznym mocno wpisanym w naturę planety, genialnymi i oryginalnymi pomysłami  (np. Drzewo Życia, pramatka, łączenie się z naturą, ) i wielkim bogactwem inscenizacji. Ktoś uczynił dobry pożytek ze swojej wyobraźni i fantazji.

I na koniec mały hołd (choć w pełni uzasadniony) złożony reżyserowi – stworzył przepiękną historię niosącą mądre przesłanie i sprawił, że przeniknięcie do filmowego świata obyło się bez wierzgania, wręcz naturalnie i z ogromną chęcią zatopienia się w tą całą magiczną atmosferę nasączoną Sztuką – bez kiczu efektów specjalnych.

I jeszcze taka małą przestroga dla wszystkich tych, którzy zamierzają obejrzeć film (warto wybrać się na film do kina, najlepiej w wersji 3D) – przygotujcie się na to, że powrót z tego pięknego snu może potrwać dłuższą chwilę.