Tak to jest z organizmami artystów

Z polskim artystą malarzem, rysownikiem i grafikiem Krzysztofem Iwinem rozmawia Magdalena Buraczewska-Świątek

– Witam Pana, czy wie Pan kiedy i skąd się bierze w człowieku talent?

– Witam Panią. Nie mam pojęcia, mogę jedynie przypuszczać, że (prawie) każdy człowiek posiada zdolność rozwinięcia w sobie pewnych predyspozycji, wyspecjalizowania się w czymś, być może po to, by pełnić jakąś funkcję w społeczeństwie. Dzieje się tak dzięki woli, uporowi i aktywności. Czasami jest to już zdeterminowane przez coś lub kogoś. Kiedy zaczynamy zgodnie ze swoim przekonaniem pracować nad odkrytą w sobie skłonnością, pasją, to chyba można nazwać rozwijaniem talentu? Skąd się bierze talent…? Pojęcia nie mam. Jeśli istnieje Bóg, to pewnie jego sprawka, a jeśli nie, to pewnie wynik niepojętej konfiguracji elementów natury, który czasami nazywamy przypadkiem.

– Pan go niewątpliwie posiada. Kto pomógł Panu odnaleźć go w sobie? Kiedy to  było i co zmieniło w Pana życiu?

– Nie byłbym taki pewien: gdybym nigdy w życiu nie malował i nagle teraz dałaby mi Pani pędzel i farbę to pewnie nie namalowałbym niczego ciekawego… może jakąś pseudo-abstrakcję na siłę? W każdym razie coś we mnie drgnęło podczas pierwszych zajęć w liceum plastycznym, kiedy rysowałem stare lampy naftowe z natury. Coś drgnęło, czyli poczułem przyjemność i satysfakcję, coś w rodzaju odkrycia: „O, jak fajnie… nie wiedziałem, że tak można !”

– Gdyby poproszono Pana o określenie jednym słowem Pana obrazów – co to byłoby za słowo?

– Obrazy. Chciałbym powiedzieć coś więcej, ale to już nie będzie się liczyć.

– Kiedy zobaczyłam Pana prace po raz pierwszy (w internetowej galerii) od razu się nimi zachwyciłam (zapragnęłam też, by zilustrował Pan mój tomik poetycki). Mają w sobie wielką magię, tajemniczość i oddziaływają na uczucia za sprawą emocji wypisanych na twarzach malowanych przez Pana postaci – niepokój, tęsknota, izolacja. Skąd taka stylizacja? Skąd takie wizje?

– Stylizacja robi się sama i z tego się cieszę, nawet jestem czasami dumny. Nigdy nie próbowałem stylizować tego co robię, na coś czy na kogoś. Nie wyklucza to oczywiście wrażeń u odbiorcy, że twórca się czymś, czy kimś inspirował. Ja jednak zawsze podkreślam, że nigdy nie inspirowałem się żadnym innym twórcą, w takim stopniu aby stylizować swoje utwory pod jego wpływem. Próbuję być autentyczny w tym co robię, to jest dla mnie największa wartość w sztuce. Nie zawsze to oczywiście się udaje… a skąd wizje? Nie
wiem. Zewsząd chyba. Człowiek chłonie świat zewnętrzny i go wypluwa z odrobinami swojej tkanki, tak to chyba jest z organizmami artystów.

– Czy identyfikuje się Pan z którymś z bohaterów Pana obrazów, grafik?

– Czasami pod wpływem jakichś zdarzeń przemycam swoje uczucia, coś opowiadam o sobie. Ale to chyba zbyt mało żeby to nazwać identyfikacją czy utożsamianiem. Większe znaczenie ma jeśli ktoś inny odnajdzie w obrazie siebie, czy kogoś, czy coś. W końcu nie maluję dla siebie. Kiedyś dużo więcej rysowałem i często pojawiała się w tych rysunkach postać niby-pajaca, który niejako komentował spojrzeniem, gestem jakieś sytuacje czy symbole. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że było to coś w rodzaju projekcji siebie samego na kartkę.

– Do gustu bardzo przypadły mi też symboliczne, wymowne, czasem ironiczne tytuły Pana obrazów – wymyśla Pan je sam?

– Tytuł obrazu to jak wisienka w torcie. Przychodzi w trakcie pracy, rzadko na początku, raczej na końcu. Już dawno odkryłem, że nie czuję się dobrze jako malarz – realizator projektu, czyjejś czy nawet swojej wizji. Raczej nazywam to co odkryłem podczas malowania niż maluję to co wymyśliłem – tak bym to ujął. Tytuł zazwyczaj jest rezultatem myślenia w trakcie pracy, nad tym, co właściwie maluję, czym i jakie to jest, jak wygląda.

– Co chce Pan przekazać, zakomunikować obrazami odbiorcom Pana dzieł?

– Nic. Dzielę się z nimi tym co odnalazłem przez malowanie. Nie odnajduję w sobie misjonarza, który chce coś przekazać, coś konkretnego, ważnego. Bardzo mi się podoba pewien luz w interpretowaniu treści przez odbiorcę. Cieszę się jeśli ktoś widzi więcej w obrazie niż ja sam. Również wtedy kiedy widzę, że się po prostu podoba.

– Mówi się, a niektórzy nawet potwierdzają te słowa, że smutek to sprzymierzeniec artystów, że najlepiej tworzy się, gdy ma się jakieś ponure, smętne myśli. Czy dostrzega Pan coś takiego u siebie?

– W moim przypadku najbardziej sprzyja malowaniu spokój ducha i kontrolowana przestrzeń akustyczna czyli innymi słowy – dobra muzyka. Ponure i smętne myśli to chyba nic innego jak jakiś brak równowagi emocjonalnej, tak jak i nadmierna euforia . „Jesienna deprecha” bynajmniej nie pomaga w tworzeniu czegokolwiek, tak myślę. Jako przyprawę do spokoju i muzyki dodałbym odrobinę melancholii, radosnego poczucia swojego istnienia, samoświadomości i poczucia obecności innych ludzi, gdzieś za ścianą, gdzieś na świecie.

– Powiedział Pan kiedyś, że „Nieświadomość towarzysząca aktowi twórczemu, stygmatyzuje powstałe dzieło”. Czy mógłby Pan wyjaśnić to zdanie?

– W takie wyszukane słowa ubrała kiedyś moją wypowiedź pewna sympatyczna rozmówczyni. Wydaje mi się, że ni mniej ni więcej mówiłem o tym, że nie staram się przez malowanie czegoś przekazać, raczej wyłączam się,  wyodrębniam coś ciekawego z przypadku, nieświadomości… i na końcu to widać, przynajmniej czasami. Tego bym chciał.

– Który z namalowanych przez Pana obrazów najbardziej Pana zaskoczył ? (jeśli chodzi o improwizację twórczą) Dlaczego?

– Ostatnio, mniej więcej rok temu, byłem pozytywnie zaskoczony wprowadzeniem do malowania pewnego nastawienia, które do tej pory stosowałem raczej w rysunku. Chodzi o stosowanie medium malarskiego z jeszcze większą dawką intuicji, dysharmonii, improwizacji… jednym słowem – coraz śmielej włączam szalonego autopilota nie tylko w warstwie treści ale i formy. Pamiętam też, że zaskoczyło mnie to, że geometryzowanie form może przynosić ciekawe rezultaty.

– Co daje Panu tak namacalne obcowanie ze sztuką?

– Przede wszystkim brudne ręce… A tak na poważnie – nie obcuję zbyt wiele ze sztuką, raz na jakiś czas oglądam dzieła starych mistrzów. Odczuwam wtedy rodzaj błogostanu, głównie na widok genialnego warsztatu Starych Mistrzów. Może nie powinienem tego mówić… ale gdzieś w środku mam przekonanie, że kiedyś sztuka, a w szczególności malarstwo stało na dużo wyższym poziomie niż teraz. Kiedyś pełniło ono dużo różnych funkcji i to one wymuszały jego jakość formalną. Teraz w zasadzie jest tylko prostym sposobem na wyrażanie ekspresji a warstwa formalna, technologiczna obrazu uległa degradacji.

– Myśli Pan, że kiedyś tego zabraknie?

– Póki co nie zakładam, że zerwę z malarstwem. Wiele razy miałem pokusę, czy raczej potrzebę zmiany… ale wydaje mi się, że to już przeszło. Próbowałem z rzemiosłem artystycznym, muzyką ale malarstwo i rysunek nadal są moim szkieletem. Nie jest to komfortowe, często sama czynność malowania bywa nużąca, kiedy robi się to od lat… ale generalnie utrzymuje się przewaga pozytywna. Myślę, że jeśli zdrowie psychiczne i fizyczne mi pozwoli to będę malował do końca życia.

– Potrafi Pan malować obrazy na zamówienie, na podany temat? Jak bardzo to niekomfortowe dla artysty?

– Im bardziej obraz jest ukształtowany przez zamawiającego tym mniej to komfortowe dla artysty, przynajmniej ja to tak odczuwam. Podejmuję się co jakiś czas realizowania zamówionych tematów, dla odmiany, dla higieny zawodowej – aby nie utracić umiejętności realizowania cudzych wizji, aby nie wpaść w kanał i nie zacząć konsumpcji swojego ogona.

– Czego najbardziej potrzeba artyście?

– Chyba przeżyć wewnętrznych i jednocześnie w miarę racjonalnej kontroli nad nimi. Wtedy powstaje reakcja łańcuchowa dzięki której dochodzi do wielu kontrolowanych eksplozji artystycznych.

– Tego więc Panu życzę i bardzo dziękuję za rozmowę.
– Bardzo dziękuję, życzę wszystkiego dobrego na Święta i pomyślności w Nowym Roku.